2016-09-19 20:56:00
Wojciech Staniec

Tomasz Szklarski. Jedyny Polak, który na treningi pływa statkiem

W jaki sposób berlińskie „Lisy” pomogły reprezentacji Australii w walce o Igrzyska Olimpijskie? Jak wygląda liga na Antypodach i jaki jest jej poziom. O tym, a także o turniejach Super Globe, czy miłości do piłki ręcznej opowiada Tomasz Szklarski, czyli Polak, którzy przeprowadził się do Australii, mieszka tam, pracuje, a także gra w piłkę ręczną w klubie Sydney Uni.

 

Australijczycy znają i interesują się piłką ręczną?

 

Tomasz Szklarski: - Około jedna czwarta Australijczyków to Europejczycy i sporo z nich zna piłkę ręczną, podobnie Azjaci. Problem stanowią Anglosasi, czyli rodowi Australijczycy i ci, którzy wychowywali się tu lub na wyspach. Oni nie znają piłki ręcznej i myślą, że jest to odbijanie małej palantowej piłeczki na boisku albo o ścianę. Na ostatnim Super Globe w naszej drużynie był tylko jeden rodowity Australijczyk.

 

Od tego sezonu w Australii jest liga centralna. Jak ona wygląda?

 

- Za nami są już dwie pierwsze rundy. W lidze bierze udział pięć zespołów z całej Australii. Są dwa z Sydney i po jednej z Canberry, Melbourne i Brisbane. Te drużyny spotykają się raz w miesiącu rozgrywają mecze np. w piątek, sobotę i niedzielę. To jest na zasadzie turniejów, bo odległości nie pozwalają nam na to, żeby grać co tydzień. Liga zaczęła się w sierpniu i potrwa do grudnia. Najlepsza drużyna będzie mistrzem Australii. Jak jeszcze ktoś się zgłosi z Oceanii, to rozegrany będzie turniej, który wyłoni przedstawiciela na następny Super Globe.

 

Wcześniej były rozgrywki regionalne, a o mistrzostwie decydował jeden turniej?

 

- Zawsze mieliśmy ligę stanową. Tak jak w Polsce w juniorach, że są rozgrywki wojewódzkie i przechodzi się dalej. Rozgrywki stanowe graliśmy często, ale one właściwie nikogo nie wyłaniały, bo dopiero koło maja-czerwca rozgrywaliśmy mistrzostwa Australii i Oceanii. I tam mogła się zgłosić każda drużyna. To co graliśmy w lidze stanowej to był taki ekstra trening. Pomimo utworzenia ligi centralnej, to tą stanową cały czas rozgrywamy.

 

Czyli ona były po to, żeby grać mecze, a nie tylko trenować?

 

- Zgadza się. Dodatkowo, żeby propagować piłkę ręczną dla tych ludzi, którzy nigdy nie grali albo grali tylko dla zabawy. To otwiera ciąg treningowy, bo jak jest jakiś mecz w weekend, to się do niego przygotowują. My, czyli powiedzmy ci lepsi zawodnicy, traktowaliśmy to jako ekstra trening.

 

Jak to się stało, że teraz powstała liga krajowa?

 

- Plan był przygotowywany przez kilka lat. Pamiętam, że pierwsze spotkanie na ten temat mieliśmy pięć lat temu. To kiełkowało, oswajaliśmy się z tą myślą. W zeszłym roku dzięki temu, że zdobyliśmy czwarte miejsce na Super Globe stwierdziliśmy, że możemy coś z tym zrobić. Dostaliśmy premię z Kataru, w kraju zrobiło się o naszej dyscyplinie trochę głośniej. Zgłosiło się kilka drużyn. Duży wkład miał w to zarząd mojego klubu Sydney Uni, w szczególności nasz menadżer Pascal Winkler, który z pochodzenia jest Szwajcarem, a obecnie Australijczykiem. Dopracował plan, znalazł trochę dodatkowych środków z zewnątrz. Przedstawił plan zespołom i kilka z nich było zainteresowanych. Żeby zagrać w tych rozgrywkach potrzebnych było średnio około 20 tysięcy dolarów.

 

Z perspektywy Polski 20 tysięcy dolarów to spora kwota. A jak to wygląda w Australii?

 

20 tysięcy to jest dużo pieniędzy. Jeżeli bierzemy nauczyciela, który pracuje w szkole na cały etat i jest nauczycielem około dziesięć lat, to on zarobi rocznie może 70-80 tysięcy. 20 tysięcy to 1/4 jego pensji. Nie możemy więc tej ligi przeciągnąć na nie wiadomo ile, ani też nie możemy zbyt wiele razy się spotykać. Każdy wyjazd to jest przelot samolotem, dla nas z wyjątkiem Canberry, gdzie mamy blisko. Inni jednak muszą tam lecieć, a najdroższe połączenie jest właśnie do Canberry, bo tam są tylko linie krajowe. Do tego trzeba doliczyć jeszcze np. koszty noclegu.

 

Zainteresowanie kibiców jest duże?

 

- Myślę, że na tych dwóch turniejach, które rozegraliśmy zainteresowanie było spore. Szczególnie wśród rodziców, którzy chcą, aby dzieci trenowały piłkę ręczną. Problem jest jednak taki, że nie ma szkolenia młodzież i nie możemy przygotować przyszłych pokoleń. Myślę, że to jest największy mankament.

 

Ten sezon traktujecie jako taki próbny, czy macie już plany na kolejne lata?

 

- Dla nas to jest rok zero. Planujemy to kontynuować tylko, że bez sponsorów to wszystko umrze śmiercią naturalną. Ale jest szansa, że liga będzie istniała dalej.

 

Poziom tej ligi jest wysoki?

 

- Na chwilę obecną jest to gdzieś na poziomie pomiędzy polską pierwszą a drugą ligą.

 

 

Jak wygląda taki zwykły tydzień waszych treningów?

 

- Najpierw muszę wyjaśnić, że my nie dostajemy pieniędzy za granie, a nawet dokładamy do tego. Z tego powodu u nas wygląda to trochę inaczej. Jak np. w polskiej Superlidze zawodnicy otrzymują pieniądze, tak przyjście na trening jest ich obowiązkiem i pracą. Jeżeli zawodnik nie pojawi się na treningu, to pojadą mu po premii, czy stypendium. U nas jest tak, że jeżeli chcesz trenować z drużyną, to możesz codziennie. Powiem to na przykładzie właśnie Daana Verlseeuwena, czy Joana Cornella, którzy przyjechali z Europy i nie mają pracy, ani rodziny, a przyjechali tylko na granie. Dostali wizę sportową i mają jakieś stypendia. Oni w poniedziałek maja fitness. We wtorek jest siłownia, w środę hala i siłownia wieczorem, w czwartek hala. Z kolei w piątek hala lub siłownia, to zależy co chcesz robić. Tego dnia trenujemy z dziewczynami, bo to są takie zajęcia otwarte. W sobotę rano zazwyczaj jest mecz ligi stanowej. Jeżeli przygotowujemy się do jakiegoś turnieju to treningi są też w sobotę i niedzielę. Tak więc jak ktoś chce to może trenować codziennie. Jak mieliśmy Super Globe, to obciążenie było duże. Jeżeli popatrzymy na mnie, czyli osobę, która ma normalną pracę i rodzinę – to muszę dojeżdżać, bo mieszkam pod miastem, co zajmuje około pół godziny pociągiem lub statkiem.

 

Statkiem?

 

- Tak, mamy takie pływające stateczki.

 

To chyba jesteś jedynym Polakiem, który na treningi piłki ręcznej pływa statkiem?

 

- Zdarza się czasami (śmiech). W każdym razie jest tak, że chłopaki zaczynają siłownię o siódmej, a ja pracuję do szóstej, więc zanim wrócę do domu jest szósta trzydzieści. Muszę więc rzucić torbę i iść na trening, dla mnie to czasem nie ma sensu, dlatego wtedy tacy goście jak np. ja jesteśmy zwolnieni z treningów siłowych i możemy to robić we własnym zakresie. Dostajemy rozpiski i robimy swoje. Tym osobom się ufa, bo oni są zespołem od lat i wiadomo, że to zrobią.

 

Generalnie więc nie trenujecie dla pieniędzy, tylko dlatego, że lubicie piłkę ręczną?

 

- Tak, dlatego jak ktoś mówi, że to wygląda tak, że my lecimy do Kataru tylko na wycieczkę, obiad i w celu wypicia kawy z gwiazdami, to tak nie jest. Nikt nie może nam nic zarzucić. My nie lecimy tam nieprzygotowani, bo wcześniej ciężko trenujemy. Na tym cierpią nasze rodziny, bo nas nie ma w domu. Robimy to, bo kochamy ten sport.

 

Wspomniałeś o dwóch zawodnikach, którzy przyjechali do was tylko po to, aby grać w piłkę ręczną. Często są takie przypadki?

 

- Trochę źle się wyraziłem. Jest kilku piłkarzy, którzy przylatują do Sydney na uczelniane stypendium na jakiś czas. Mają możliwość studiowania angielskiego, gry w piłkę ręczną i dzięki temu otrzymują jakieś drobne pieniądza. Są takie przykłady, że ktoś przylatuje na pół roku, rok. Oni muszą być na treningach, żeby jak najwięcej wnieśli do zespołu, bo zaraz ich nie będzie.

 

Czyli oni co jakiś czas się wymieniają?

 

- Mamy niesamowity przemiał jeżeli chodzi o zespół. Co chwilę przychodzi ktoś nowy, ktoś odchodzi. Poszedłem ostatnio na trening i z dziesięć osób widziałem pierwszy raz na oczy. Gdy skończy się rok akademicki w grudniu, to dopiero w marcu przyjadą nowi studenci. Wtedy ten zespół będzie zupełnie inny.

 

Jesteś jedynym Polakiem, który gra w ręczna w Australii?

 

- Był jeszcze Tomek, ale on się przeprowadził do Perth, dodatkowo nękały go kontuzje i chyba zrezygnował. W tej chwili jestem chyba jedynym. Jest jeszcze Adam Molenda, który pochodzi z Radomia, ale on zajmuje się bardziej trenerką i jest drugim szkoleniowcem w mojej drużynie.

 

Rok temu zajęliście czwarte miejsce w Super Globe. Jak wspominasz tamten turniej?

 

W zeszłym roku ten turniej to była taka nasza wisienka na torcie. Na takie coś się czeka, dla nas to czwarte miejsce było jak mistrzostwo świata. Udowodniliśmy, że klub amatorski, pasjonaci, którzy grają tylko dlatego, że ten sport znaczy dla nich coś więcej niż pieniądze, potrafią grać jak zespoły profesjonalne. Pokonaliśmy Al-Sadd, które może mieć budżet większy nawet od Wisły Płock. Móc grać i ograć taki zespół to coś wspaniałego. Na początku meczu dostaliśmy taki cios w twarz, bo ci zawodnicy kontraktowi, którzy mieli grać tylko w Super Globe siedzieli na trybunach. Oni tu nie przylecieli po to, aby grać z amatorami. Al Sadd miał tylko zawodników z Kataru. Mieli wygrać spacerkiem, a Europejczycy mieli wejść dopiero na półfinał.

 

Utarliście im nosa.

 

- Dokładnie. W tym roku, rozmawiałem z jednym z zawodników Al Sadd, którego znam i mówił mi, że jeżeli przegrają z nami, to za rok już nie zgłoszą się do tych rozgrywek – taka była decyzja władz klubu. Nie mieli wyjścia i musieli wziąć zemstę. Od początku grali ci kontraktowi zawodnicy.

 

 

Teraz miałeś okazję spotkać zawodników z Vive. Był Karol Bielecki, który pochodzi tak jak ty z Sandomierza.

 

- Tak, miałem okazję pogadać z Karolem. Rozmawiałem z wieloma zawodnikami, najczęściej ze Sławkiem Szmalem. Schodziliśmy na dół na kawę dość często. Co ciekawe znam koleżankę Urosa Zormana, która mieszka w Adelaide i kazała go pozdrowić.

 

To było dla ciebie fajne uczucie?

 

- Tak, to miał być dla mnie właśnie ten turniej marzeń, to najważniejsze wydarzenie. Leciałem pierwszy raz jako kapitan Sydney Uni, leciałem grać w tym samym turnieju co moi koledzy z Polski. To miał być mój turniej marzeń, ale się nie udało. Na parkiecie nie byliśmy w stanie wytrzymać presji gry. Sił starczało na 35-40 minut albo budziliśmy się w końcówce. Dodatkowo te drużyny z Kataru grały w najmocniejszych składach. W pierwszym meczu graliśmy przeciwko zespołowi złożonemu w dużej mierze z zawodników z Tunezji, w drugim z Egiptu, a w trzecim już zabrakło ducha walki. Wytrąciło nas też to, że kolega z drużyny zerwał całe ścięgno Achillesa. To nie był taki turniej jak w zeszłym roku.

 

Pamiętamy, że w 2015 roku Australii zabrano możliwość gry w mistrzostwach świata. Nie dano wam nawet szansy gry w eliminacjach. Jak to wygląda teraz?

 

- Tak, wtedy postąpiono z nami nieładnie. Nie mieliśmy pretensji do Katarczyków, ale do IHF, która ma w swojej nazwie International, czyli, że oznacza, że to instytucja jest międzynarodowa. A tak nie było, bo dlaczego nie promują piłki ręcznej w krajach, gdzie piłka ręczna jest mniej popularna, jak w Australii, Nowej Zelandii, czy Afryce? Wszyscy powinni być równi, a wtedy tak nie było. Zamówili sobie drużynę z Niemiec, która przyciągnie kibiców. To słowo International powinno ich też do czegoś zobowiązywać.

 

Federacja po wielu protestach zapewniła nam udział w azjatyckich eliminacjach. Teraz jak chcemy wziąć udział w mistrzostwach świata, czy Igrzyskach Olimpijskich to najpierw musimy przejść przez turniej Oceanii, a później azjatycki. Na chwilę obecną nie jest to dla nas możliwe. Grają tam zespoły poza naszym zasięgiem.

 

Walczyliście teraz o wyjazd na mistrzostwa do Francji?

 

- To jest dość ciekawe. Najpierw zostaliśmy zaproszeni na turniej do Igrzysk Olimpijskich, który odbywał się w Katarze i to gospodarze awansowali. Druga i trzecia drużyna, grała w turniejach kwalifikacyjnych w Europie. Bahrajn i Iran były mocno oburzone, bo gdyby nie zaciężna armia z Kataru to ktoś z nich miałby pewny wyjazd do Rio. A Katar bez tych zawodników mógłby być nawet za nami.

 

Ten turniej był w listopadzie, a my mieliśmy problemy z uregulowaniem płatności. Organizatorzy zapewnili nam hostel. Gdy się tam zjawiliśmy, to złapaliśmy się za głowę. Nie było możliwości zostać tam na dwa tygodnie. Widziałem karalucha wielkości wróbla. Z własnej kieszeni opłaciliśmy hotel, gdzie mieszkali inni zawodnicy. Przed wylotem mieliśmy problemy finansowe, ale organizatorzy opłacili nam przelot. Dostaliśmy też duże wsparcie z Berlina, co było zaskoczeniem. „Lisy” sponsorują australijską drużynę – to było coś niesamowitego.

 

Jak to się stało?

 

- Stworzyliśmy akcję w Internecie. Turniej był w listopadzie, a we wrześniu okazało się, że trzeba pokryć wszystkie koszty do połowy października. Każdy z zawodników musiał wyłożyć sześć tysięcy dolarów. Zrobiliśmy aukcje w Internecie, były akcje charytatywne, sprzedawaliśmy sprzęt do piłki ręcznej. Berlin w zeszłym roku wygrał Super Globe i kilku zawodników nas znało. Oni stwierdzili, że chcieliby, aby Australia poleciała na ten turniej eliminacyjny. Myślę, że czuli się trochę winni jeszcze z powodu mistrzostw świata. Dołożyli nam się do wydatków. Byli naszym największym sponsorem. Udało się uzbierać około połowy potrzebnej kwoty, dodatkowo azjatycki związek też się dołożył. W końcu musieliśmy zapłacić tylko za ten hotel z własnej kieszeni.

 

Wróciliśmy w listopadzie, a po świętach dostaliśmy wiadomość, że eliminacje do mistrzostw świata we Francji odbędą się w Bahrajnie w lutym. Musieliśmy z tego zrezygnować, bo to byłyby dla nas już za duże koszty.

 

Jakbyśmy wiedzieli o turnieju 4-5 miesięcy wcześniej, to może jakoś byśmy te pieniądze zorganizowali. Ale jak dowiadujemy się miesiąc przed odlotem, a do tego tuż po świętach, to jest problem. Dodatkowo np. ja musiałem brać urlop najpierw na Super Globe, później na eliminacje do Igrzysk. To też byłby problem z urlopem. Czasem trzeba się kierować zdrowym rozsądkiem.

 

Ostatnio np. dostaliśmy zaproszenie jako Sydney Uni na turniej do Japonii i mamy czas, to możemy w jakiś sposób te pieniądze zorganizować. Ogólnie to też drugi trener tej reprezentacji prowadził u nas ostatnio trening.

 

Jak na te urlopy patrzą pracodawcy?

 

- Raczej przychylnie.

 

Eliminacje do Super Globe, to coś takiego jak u nas Liga Mistrzów?

 

- Tak, jest jeden turniej. Są też drużyny z Nowej Kaledonii, Polinezji Francuskiej, z Tonga. Tych nacji jest kilka. Turniej jest zwykle w czerwcu.

 

A reprezentacje grają mistrzostwa Oceanii?

 

- Jest zazwyczaj turniej między Australią a Nową Zelandią, bo zarówno Nowa Kaledonia, jak i Polinezja Francuska podlegają pod Francję. Tak więc nie mogą wystawić swojej reprezentacji.

 

W całej Oceanii grają jeszcze jacyś inni Polacy?

 

- Jest Sebastian, który gra w Nowej Kaledonii. Jego dziadek był Polakiem, ale w czasie wojny musiał się przenieść do Francji. Jego rodzice utrzymywali tradycje i on nawet dobrze mówi po polsku. Jednak urodził się we Francji i przeniósł do Nowej Kaledonii. Tam mieszka i gra.

 

Na koniec muszę cię podpytać o sprawy nie tylko sportowe. Czym się na co dzień zajmujesz?

 

- Przez cztery lata pracowałem jako instruktor na siłowni i trener personalny. Teraz jednak zmieniłem pracę i zainteresowania. Pracuję w IT, jestem menadżerem projektów w firmie, która przygotowuje oprogramowanie.

 

Do Australii przeprowadziłeś się z powodu żony, którą poznałeś w Polsce. Zaryzykowałeś i przeniosłeś się dla niej na drugi koniec świata?

 

- Ja nie ryzykowałem. To moja żona ryzykowała.

 

Tym, że cię przyjęła?

 

- Tak (śmiech). To było duże ryzyko, ale wtedy nie myślało się o tym. Nie widziałem wtedy dla siebie żadnej innej możliwości. Miałem 22 lata. Po dwóch miesiącach od przylotu wzięliśmy ślub cywilny. Trzy lata później przylecieliśmy do Polski, aby wziąć ślub w kościele. Wtedy odbył się też mecz w moim Sandomierzu. Było sporo zawodników z Sydney Uni. Zagraliśmy przeciwko mojej byłej drużynie. To dla mnie bardzo fajne wspomnienia.

 

fot. Archiwum prywatne Tomasza Szklarskiego